Przeszedłem jedną czwartą najgroźniejszego szlaku w polskich Tatrach - Orlej Perci. Doskonale rozumiem, dlaczego ludzie chcą łazić w tak piękne miejsce. I kompletnie nie rozumiem, jak mogą łazić bez przygotowania i asekuracji na szlak, który pochłonął już ponad setkę istnień.
- Nie masz wrażenia, że twoi szefowie bardzo chcą się ciebie pozbyć? - spytał kolega, którego poinformowałem, że tym razem zostałem służbowo wysłany na Orlą Perć. Rzeczywiście, po m.in. biegach z bykami w Pampelunie i skoku na bungee z 220 m, tym razem naczelny zlecił mi przejście najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym szlakiem w polskich Tatrach. A że z górami nie ma żartów, o pomoc poprosiłem Jana Krzysztofa, naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Na szczęście się zgodził. Jadąc w Tatry, tak naprawdę bałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, czy zniosę kondycyjnie wspinaczkę na szczyty sięgające ponad 2 tys. m n.p.m. Po drugie, czy dogadam się z toprowcami - czy ludzie gór, hermetyczni i zdystansowani, nie będą z lekceważeniem i pogardą (przyznajmy, zasłużoną) traktować dwóch mieszczuchów, którzy nawet na trzecie piętro biurowca wjeżdżają windą. Już po kilku godzinach miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem.
Przed centralą TOPR-u przy ul. Piłsudskiego w Zakopanem zjawiliśmy się z Tomkiem, naszym fotografem, o godz. 4.45 rano. - Wychodzimy tak wcześnie, bo o tej porze w górach jeszcze nie ma tłumów - wytłumaczył nam tę morderczą godzinę naczelnik. - Poza tym około południa może się zepsuć pogoda, więc lepiej, żebyśmy zdążyli przed jej załamaniem - dodał. Dzień wcześniej przez wyższe partie gór przeszła potężna burza z gradobiciem, a w trójkę turystów schodzących z Kalatówek do Kuźnic rąbnął piorun.
Do wspinaczki jestem prawie gotowy - mam porządne buty górskie Hanwag (przystosowane nawet do założenia raków zimą) i zgrabny plecak Deuter. W plecaku kurtka przeciwdeszczowa, sweter, mapa Tatr, trochę prowiantu i aparat fotograficzny. Od ratowników dostajemy jeszcze uprząż alpinistyczną z krótką lonżą do asekuracji przy łańcuchach i poręczach oraz kask. W góry pójdziemy we czwórkę: oprócz naczelnika Krzysztofa, Tomka i mnie maszerować będzie też Maciej Pawlikowski, wybitny polski himalaista. Ten ostatni powinien być umieszczony w Sevres jako wzorzec człowieka gór - z ogorzałą od silnego słońca twarzą, niesłychanie wręcz spokojny, małomówny i znający wagę słów, jakby każde wypowiedziane niepotrzebnie zdanie miało zabrać mu cenną energię niezbędną do spacerów po graniach. Dopiero po dwóch, trzech godzinach marszu otworzy się odrobinę i rozgada, choć do samego końca zachowa pewien dystans. Ani u niego, ani u Krzysztofa nie ma sztucznej wylewności i udawanej przyjaźni. Są prawdziwi: sympatyczni, uprzejmi i niesłychanie pomocni, ale na większą otwartość musielibyśmy z Tomkiem zapracować czymś więcej niż tylko kilkoma godzinami wspólnej wspinaczki.
Punktualnie o godz. 5 wsiadamy do toprowskiego landrovera defendera i ruszamy w kierunku Hali Gąsienicowej. Terenowe auto pnie się z mozołem brukowaną, potwornie wyboistą drogą biegnącą wzdłuż potoku Sucha Woda. Jedziemy gęstym świerkowym lasem, więc chociaż nad Tatrami wschodzi słońce, jest ciemno jak w nocy. Nagle w lesie miga futrzasty ogon i błyskawicznie znika wśród drzew. - Wilk? - pytam. - Możliwe, mamy tu dwie sztuki - przyznaje Krzysztof.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy przy schronisku Murowaniec na Hali Gąsienicowej. Dalej idziemy już na piechotę. Pierwszy odcinek jest jeszcze dość płaski. - Podstawowy błąd, który popełniają nowicjusze, to zbyt ostre, szarpane tempo marszu - tłumaczy nam Krzysztof. - Należy iść spokojnie, własnym rytmem - dodaje. Mam jednak wrażenie, że gdyby on i Pawlikowski ruszyli własnym tempem, to już po kilku minutach usiedlibyśmy z Tomkiem sami na kamieniach i zapłakani dzwonili do mamy. Na szczęście obaj dostosowują swój krok do naszego, więc zagubienie się w Tatrach nam nie grozi. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy przy maleńkim Zmarzłym Stawie i robimy pierwszą przerwę. Powinienem chyba pogadać z taternikami, popytać ich o samą Orlą Perć, ale milczę. W ciszy rozglądam się dookoła, chłonąc niesamowite widoki.
Przed nami pasmo ciągnące się od Kościelca, przez Kozi Wierch (nasz najwyższy szczyt położony całkowicie na terenie Polski - przez Rysy przebiega granica ze Słowacją), po trzy wierchy Granatów. - Jezu, jak pięknie - stękam z zachwytem. - Prawda? Kupa kamieni poprzetykana trawą - żartuje Krzysztof. Nagle Tomkowi patrzącemu w kierunku Zawratu szczęka opada do ziemi. Podążam wzrokiem za jego oczami i też głupieję. Jakieś sto metrów przed nami pojawia się kozica. - No cóż, jesteśmy w górach - mówi z lekką nonszalancją naczelnik. Po chwili do pierwszego zwierzęcia dołącza kolejne. I następne, i jeszcze jedno. Wreszcie stado 11 kozic, w tym trzech młodych, skacze swobodnie przed nami po skałach, jakby odstawiały jakiś numer choreograficzny. Ruszamy powoli w ich kierunku, a one też zbliżają się do nas. Wreszcie stajemy naprzeciwko siebie, mierząc się nawzajem wzrokiem. Najbliższa jest jakieś 15-20 m przed nami. - Tak liczne stado, tak blisko nie zdarza się często - przyznaje wreszcie Krzysztof. - Kolejna zaleta wczesnego wstawania - dodaje, choć nas nie trzeba już przekonywać, że to był genialny pomysł. Ruszamy dalej, a kozice odbiegają w kierunku Kościelca. Na strome skały wspinają się z taką lekkością jak ja na kanapę po powrocie z pracy.
- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mawiał generał Wieniawa-Długoszowski, wychodząc nad ranem z popijawy. Cytat przypomina mi się kilkanaście minut później, kiedy wchodzimy w Zawratowy Żleb. Droga nagle zaczyna piąć się stromo, krok robi się coraz dłuższy, a mój oddech coraz cięższy. Pomiędzy jedną a drugą zadyszką przed moimi oczami przebiega armia wszystkich mocnych papierosów wypalonych przez całe życie. Defilują i nabijają się z mojej żałosnej kondycji.
Wreszcie docieramy do pierwszych łańcuchów. Tu zakładamy kaski i uprzęże oraz... przechodzimy na "ty". - Tak będzie łatwiej - mówi Krzysztof, który nagle staje się Jaśkiem. Wraz z Maćkiem tłumaczą nam, jak trzeba się przypinać lonżą do kolejnych łańcuchów i poręczy. Dzięki temu nawet jeśli na którymś ze skalnych występów powinie nam się noga, będziemy zupełnie bezpieczni.
Zresztą wybudowanie pełnej via ferrata wcale nie gwarantuje, że na Orlej Perci przestaną ginąć ludzie. Podczas całego naszego spaceru spotkaliśmy zaledwie dwóch (!) facetów, którzy szli z uprzężą - jeden był Słowakiem, drugi Czechem. Polacy maszerowali swobodnie, traktując łańcuchy jak poręcze przy schodach, nierzadko z ciężkimi plecakami stanowiącymi dodatkowe zagrożenie. Nikt nie miał też kasku. A przecież asekuracja nie jest droga, a jej noszenie wcale nie jest obciachem. Wraz z Tomkiem swobodnie wpinamy się do kolejnych łańcuchów i równo o godz. 8 lądujemy na Zawracie. Z przełęczy rozpościera się przepiękny widok - z jednej strony na Halę Gąsienicową, z drugiej na Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Czas na kolejną przerwę i krótki posiłek. Zagryzamy banany, popijając gorącą herbatą miętową z miodem i cytryną.
To właśnie na Zawracie zaczyna się Orla Perć, biegnąca w kierunku wschodnim aż do przełęczy Krzyżne. Ruszamy pod górę. Szlak biegnie najpierw niezbyt stromą granią aż do Małego Koziego Wierchu. Gdzieś w tych okolicach zrównuje się z nami jakiś mężczyzna. Wita się z Maćkiem oraz Jaśkiem i przez jakiś czas idzie równo z nami, rozmawiając z naczelnikiem TOPR-u. Kiedy uznaje, że dość już się nagadał, rusza swoim tempem. Jesteśmy jak maluch przy Porsche na niemieckiej autostradzie. Po kilkunastu sekundach faceta już nie ma. - To był Kazik, nasz dyżurny ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów - mówi Jasiek. - Wyskoczył sobie na spacer przed śniadaniem.
Za Małym Kozim Wierchem zaczyna się pierwszy "ciekawy" odcinek. To Żydowski Żleb zwany też Honoratką. Tomek coś do mnie mówi. - Tomeczku, odpieprz się - przerywam mu. - Właśnie nadeszła chwila, w której przestaję patrzeć w dół - wyjaśniam. Jesteśmy w wąskim kominie, w którym chwilami poza szeroką na kilkanaście centymetrów półeczką nie ma nic. Pod nami co najmniej kilkadziesiąt metrów swobodnego lotu, a ja przypominam sobie, że przecież cierpię na lęk wysokości. - Nazwa żlebu pochodzi od niejakiego Karla Langfelda, żydowskiego turysty, który zginął tu przed wojną - tłumaczy Maciek. Dodał mi otuchy...
Zobacz też:
a nazywa się Gazeta
w ogóle nie chce gadać o Tatrach,
a o Orlej Perci w szczególności